Jako że większość egzaminów już za mną (jeszcze tylko wos i angielski ustny), a ja mam akurat trochę czasu, zdecydowałam, że to co mam do napisania o egzaminie maturalnym, napiszę teraz.
We wtorek wstałam wyspana, zjadłam śniadanko i pojechałam do szkoły. Zero stresu, bo to przecież polski. Miałam tylko cichą nadzieję, że będzie lektura, którą czytałam (a tych niestety niewiele...). Otwieram arkusz i widzę: Gloria Victis i jakiś wiersz lub Przedwiośnie. Chwilę zastanawiałam się, który temat wybrać, bo... mogłabym się wypowiedzieć na oba! Padło jednak na Przedwiośnie i napisałam dosyć dużo. Tekst czytania ze zrozumieniem był przystępny i ciekawy, ale pytania były nieco dziwne. Ciężko mi jednak powiedzieć, czy poszło mi dobrze, gdyż wszystko zależy od tego, na ile wstrzeliłam się w klucz odpowiedzi. Nie sądzę jednak, aby miało być źle.
Podbudowana dosyć łatwym egzaminem z polskiego, matematyką nie stresowałam się również. I bardzo słusznie, bo była naprawdę prosta. Zadania robiłam praktycznie po kolei, nie dzieląc ich na łatwiejsze i trudniejsze. Wiem, że straciłam jeden punkt na zadaniach zamkniętych. Jedno z zadań otwartych (ostatnie, jeśli ktoś jest w temacie) trochę zepsułam, ale sądzę, iż pomyliłam się w obliczeniach, więc jakieś punkty powinny za nie być. Nie wiem, jak mi poszło z zadaniami na udowadnianie, bo co prawda przedstawiłam dowód, ale nigdy nie wiadomo, czy egzaminator nie przyczepi się do zapisu. W każdym razie, liczę na wysoki wynik.
Czwartek spędziłam w szkole praktycznie cały. O 9. angielski podstawowy. Był łatwy. Miałam co prawda trochę wątpliwości przy jednym słuchaniu, ale sądzę, że zaznaczyłam dobrze. Na szczęście, do napisania był list prywatny. W sumie, odnoszę wrażenie, że angielskiego podstawowego nie zdać się nie da. No i później miałam przerwę, podczas której poszłam z Maćkiem coś zjeść. Było miło. O 14 rozpoczął się egzamin na poziomie rozszerzonym z angielskiego. I muszę napisać, iż organizacyjnie jest on rozplanowany idiotycznie. Na zadania gramatyczne (dwa, tak całe dwa zadania) i pisanie mieliśmy aż 120 minut. Wszystkie tematy były fajne, ale zdecydowałam się pisać opowiadanie o nastolatkach, którzy odnaleźli coś niezwykłego w starym zamku. Smutno mi było, bo zapomniałam jak jest "średniowieczny". Jednak bez tego słówka i tak sobie poradziłam. Wyszłam z auli około godziny przed czasem, przez co musiałam czekać aż półtora godziny na drugą część egzaminu, a na dworze padał deszcz. Chodziłam więc po szkole i socjalizowałam się. Poszłam też do miejsca, w których odbywały się egzaminy ustne i najadłam się ciasta. W końcu jednak rozpoczęła się druga część egzaminu - słuchanie i czytanie (z których zawsze byłam dobra). Przewidziane było 70 minut, jednak ja wyszłam po 45. Słuchanie nie należało do najłatwiejszych. Może dlatego, że ciężko już było mi się skupić, a może dlatego, że jedno z nich dotyczyło sportu, czyli czegoś, o czym czerwonego pojęcia nie mam. Czytanki natomiast dosyć przystępne. Nie sprawdzałam jeszcze odpowiedzi w internecie, ale wydaje mi się, że poszło mi dobrze.
No i na tym skończył się mój brak stresu, gdyż dziś miałam maturę ustną z języka polskiego. Przygotowana byłam, powiedzmy sobie szczerze, mniej niż średnio. Jeszcze rano kończyłam robić plansze. O nauczeniu się tekstu na pamięć nie było mowy, szczególnie że moja pamięć bywa zawodna. Stres był, muszę to przyznać, ogromny. No ale w końcu weszłam do sali... i mówiłam okropnie! Jak nie ja, co chwila się zacinałam. Aż mi normalnie wstyd. Do tego przekroczyłam czas. Wyszłam z sali przekonana, że jeśli będzie 6 pkt, to będzie naprawdę dobrze. A tymczasem, bo półgodzinie jeszcze większego stresu, okazało się, że dostałam punktów 18! Pytanie tylko, za co?
W poniedziałek jeszcze wos, no i 21. maja angielski ustny, którego nie obawiam się w ogóle.
Tyle doświadczeń osobistych.
A teraz opinia ogólna. Naprawdę ciężko byłoby nie zdać matury. Serio. Oczywiście, jest różnica między "zdaniem", a "zdaniem dobrze", jednak nie ma co się stresować. Ale jaka jest zasadność matury? Może mieć ją prawie każdy, daje niewiele... Słyszałam głosy, że należy z matury zrezygnować. Nie wiem, czy to słuszna droga. Ja bym maturę zostawiła, ale przywróciła egzaminy na studia. Bo to trochę przykre, gdy komuś nie pójdzie, mimo że jest dobry, a przez to nie dostanie się na studia.
Podobno niektórzy u nas ściągali, ale nie wiem czy to prawda. To przykre. Mój wewnętrzny policjant najchętniej by takich ludzi pozamykał. Ja tylko wzdycham i pamiętam, że rzeczy, których nie można zmienić, należy akceptować.
Ja mam w piątek angielski i bardzo stresuje się, bo niestety nie należę do najlepszych. Ale też stwierdziłam, że matury nie były trudne.:)
OdpowiedzUsuń